czwartek, 29 stycznia 2015

'Somebody get me through this nightmare, I can't control myself'

Saint Arnaud, lata 1983 – 2006
Saint Arnaud było jej rodzinnym miasteczkiem. Tutaj się urodziła i wychowała, jako małe dziecko nie interesując się specjalnie tym, dlaczego nie może wychodzić z domu po zmroku. Wszystkie małe dzieci nie mogły tego robić, to było takie proste i oczywiste, jedna z wielu niepodważalnych prawd dzieciństwa. I jakkolwiek w tym przypadku podobnie było na całym świecie, tak już bajki opowiadane Matilde na dobranoc znacząco różniły się od tych, które mogły usłyszeć inne dzieci. Przede wszystkim bajki poznane przez Matilde rzadko kiedy miały szczęśliwe zakończenie. I nie było w nich pięknych księżniczek zamkniętych w wysokich wieżach, które ratowane były przez dzielnych rycerzy, którzy uprzednio musieli zabić groźnego, ziejącego ogniem smoka. Nagminnie za to pojawiały się wampiry, wilkołaki i czarownice. Wampiry miały duże, ociekające krwią kły i w nocy porywały dzieci, by następnie w swoich zamczyskach uczynić z nich niewolników. Wilkołaki przybierały postać wyrośniętych wilków z ostrymi pazurami i czerwonymi oczami, które w czasie pełni pożerały serca nieostrożnych, oczywiście szczególnie gustując w tych dziecięcych. Czarownice stawały się pięknymi kobietami o ruchach pełnych gracji, ale tylko pozornie, pod tą postacią bowiem kryły się zgrzybiałe staruszki rzucające potężne czary, od których dla własnego dobra człowiek powinien trzymać się z daleka. Właśnie tego typu historiami obrosło wczesne dzieciństwo Matilde, by w późniejszych latach dziewczynka od czasu do czasu mogła wybrać się z ojcem na jego cotygodniowe spotkania z kolegami przy piwie i pokerze. Matka początkowo była przeciwna, lecz wiedziała, że to konieczne i tam Matilde w wieku wczesnoszkolnym słuchała kolejnych historii – bajek obdartych z wszelkich ubarwień i metafor, na które łasy jest dziecięcy umysł. Została tylko brutalna rzeczywistość, w której wampirom obcinano głowy, a wilkołakom serwowano srebrne kule. Wtedy też dotarła do niej prawda o miasteczku, w którym mieszkała. Prawda podawana jej porcjami przez te wszystkie lata, co było znacznie lepsze, niż gdyby na raz miała przełknąć ogromną łyżkę tych gorzkich niczym lekarstwo informacji.
— Mamo… Dlaczego się stąd nie wyprowadzimy? — spytała trzynastoletnia, w pełni świadoma zagrożeń Matilde, dużymi, brązowymi i jakże poważnymi na ten wiek oczami wpatrując się w rodzicielkę.
— Burmistrz nie pozwala. Ludzie nie mogą dowiedzieć się o takich miejscach, jak to. I jak najmniej osób powinno wiedzieć o istnieniu istot, które tu mieszkają. Inaczej wynikło by z tego coś niedobrego…
— Mamo, ale to niesprawiedliwe! — Matilde z uporem charakterystycznym tylko dla trzynastolatki tupnęła nóżką. — My mamy tutaj najgorzej… Jesteśmy… — zamilkła na moment, szukając odpowiedniego słowa — bezbronni! Oni mogą nam zrobić wszystko, a my im nic!
Matka Matilde, Gwen, westchnęła ciężko i wymownie zerknęła na ojca dziewczynki siedzącego przy kuchennym stole nad krzyżówką z wczorajszej gazety. Czując na sobie spojrzenie żony, Carl uniósł głowę i w zamyśleniu spojrzał na swoją latorośl, najstarszą z całej trójki. Następnego dnia zaprowadził ją do szopy za domem i otworzył wciśnięty w kąt kufer, z którego wyciągnął ostro ociosany kołek i cierpliwie wytłumaczył Matilde, gdzie jest serce i jak mocno należy pchnąć. Carl nie był łowcą i daleko mu było do niego, ale jak większość mieszkańców Saint Arnaud, wiedział, jak się bronić przed istotami, które żyły tak blisko. Głupotą byłoby pozostać całkowicie bezbronnym i zdać się tylko na łowców, którzy odwalali kawał dobrej roboty, co Carl powtarzał przy każdej możliwej okazji, będąc też zaprzyjaźnionym z paroma z nich, jednak uważał przy tym, że strzeżonego Pan Bóg strzeże, a przezorny zawsze ubezpieczony i od tej pory Matilde w szkolnym plecaku oprócz podręczników i kanapek nosiła także kołek.
Wychowanie dziecka na porządnego człowieka nigdy nie było prostą sprawą. Zatem nie trzeba chyba tłumaczyć, że w takim miasteczku jak Saint Arnaud urastało to do rangi niemałego wyzwania?
Mijały lata. Matilde skończyła szkołę. Dorosła, wręcz w mgnieniu oka z uczennicy stając się młodą kobietą gotową pomóc rodzicom w utrzymaniu domu. Nie było mowy o czymś takim jak wyjazd na studia, szczerze powiedziawszy, Matilde nawet nigdy o tym nie marzyła i zamiast tego rozpoczęła pracę w cukierni, pod czujnym okiem matki ucząc się coraz to wymyślniejszych przepisów na coraz słodsze ciasta.* Tak we względnym spokoju mijały lata. Przez ten czas Matilde zdążyła po raz pierwszy spotkać wampira, gdzieś w międzyczasie dowiedziała się, że jej koleżanka ze szkolnej ławki ma za sobą pierwszą przemianę w wilkołaka, spostrzegła też, że te kobiety najczęściej przemykające chyłkiem pomiędzy zabudowaniami to właśnie czarownice. I mimo że Saint Arnaud nie należało do typowych miasteczek, Matilde rzadko kiedy doświadczała jego niezwykłości, wiodąc spokojne, normalne życie pozbawione dużego wpływu nadprzyrodzonych istot. Jedynie kołek przełożyła z plecaka do damskiej torebki. I nigdy nie pomyślałaby, że akurat jej przydarzy się tutaj coś złego.

* * *

Do miasteczka przybył dwa lata temu i zauważył ją już pierwszego wieczora. Wracała do domu wraz z grupką znajomych, roześmiana, z blond włosami złotą falą spływającymi na plecy, owiana delikatną nutą kwiatowych perfum i taniego wina, ot, zwykła młoda dziewczyna dopiero co wkraczająca w dorosłość, tak kusząco… żywa. Żywa aż do bólu, czerpiąca z tego życia garściami, wyciskająca każdy dzień do ostatniej kropli. Zauroczyła go, nie wiedzieć czemu, zwykła śmiertelniczka, która przecież nie miała mu niczego do zaoferowania, za to on mógł dać jej wszystko. Nieśmiertelność, bogactwo… I siebie. Która kobieta nie chciałaby spędzić wieczności u boku takiego mężczyzny jak on?
Obserwował ją. Obserwował ją dwa lata, cały czas pozostając w ukryciu. Tuż przed wschodem słońca, już w swojej rezydencji przywoływał jej zapach, niemożliwie słodki – była wręcz przesiąknięta cukiernią, w której pracowała. Jednego dnia pachniała jak puszysta beza, drugiego roztaczała wokół siebie woń karmelu, trzeciego bił od niej ponętny zapach czekolady. Każdego dnia inny, w zależności od tego, nad czym akurat najwięcej pracowała. Pod koniec zmiany jej złote włosy traciły blask, lekko przyprószone mąką i cała wydawała się lekko blada, przez co zwykł myśleć, że właśnie taki odcień będzie miała jej cera, kiedy podaruje jej nieśmiertelność. Właśnie tego był pewien po dwóch latach nieustannej obserwacji – że chce mieć tą niesłychanie żywą istotę u swojego boku już na zawsze i to pragnienie zabiło jego zdrowy rozsądek, bo przecież wiedział, że nie może, że mu nie wolno, że grozi to straceniem. Lecz chciał, chciał tego najmocniej na świecie, więc z jakiej racji śmiertelnicy rządzący tym miastem mieli mu tego zabronić? Miał już kilka wieków na karku, był panem życia i śmierci, mógł wszystko. I postanowił wziąć to, czego zapragnął.

Saint Arnaud, 21 stycznia 2006 roku
— Mamo, idę zobaczyć się ze znajomymi. Nie wrócę późno — oznajmiła Matilde, ściągając przybrudzony nieco fartuch i strzepując mąkę z rękawów bluzki. Zmierzchało już, cukiernia była od kilku godzin zamknięta, lecz matka i córka już piekły porcję ciasteczek na następny dzień. Ledwo skończyły i Gwen z delikatną dezaprobatą spojrzała na córkę, lecz uśmiechnęła się pod nosem i pokręciła głową.
— Dobrze, ale uważaj na siebie. I pamiętaj, że jutro po pracy masz pomóc bratu w lekcjach!
— Pamiętam, dlatego to właśnie dzisiaj robię sobie wychodne — oznajmiła i uśmiechnęła się figlarnie, ewidentnie drocząc się z ukochaną rodzicielką. A kiedy już była gotowa do wyjścia, cmoknęła nieco niższą od siebie Gwen w skroń i pomachawszy jej na pożegnanie, wyfrunęła z cukierni i ruszyła w stronę domu dobrej koleżanki, w którym to miała spędzić kilka najbliższych godzin. Przed drzwi dotarła już po zmroku, zapukała i nagle zaniepokojona cichym szmerem tuż za swoimi plecami, odwróciła się gwałtownie, lecz nikogo nie dostrzegła. Westchnęła tylko cicho, pokręciła głową, po czym niespodziewanie została wciągnięta do środka przez roześmianą Becky, która szybko wsunęła w jej dłoń lampkę wina, nie wiedząc, że już nie będzie jej dane pomóc małemu Isaacowi w zadaniach z matematyki.

* * *

— O rany… To była o jedna za dużo lampka wina… — mruknęła Matilde, kiedy stojąc na werandzie, zatoczyła się lekko i zaśmiała perliście, pozwalając, by również lekko podpity Thomas przytrzymał ją i tym samym uratował od upadku. Niemniej, chłopak nie miał problemów z utrzymaniem równowagi i mimo że alkohol szumiał w jego głowie, radził sobie doskonale i stąd postanowił, że odprowadzi Matilde do domu, wcale nie traktując tego jako przykry obowiązek. Wręcz przeciwnie, ucieszył się bardzo, kiedy blondynka ostatecznie, wciąż ze śmiechem zrezygnowała z samodzielnych prób pokonania przynajmniej kilku metrów i mocno chwyciła jego ramię, przy okazji opierając na nim ciężar swojego ciała. Bardzo przyjemny ciężar. Pobudzona alkoholem wyobraźnia podsunęła Thomasowi kilka niewybrednych obrazów, lecz chłopak potrząsnął głową i maszerując równo, prowadził rozchichotaną Matilde w stronę jej domu.
— Thomasie, to musi być długi spacer. Musze nieco wytrzeźwieć, nim wrócę — oznajmiła twardo dziewczyna, kiedy świeże powietrze nieco ją otrzeźwiło. Po tym zarządzeniu przystanęła na moment i uśmiechając się szeroko, z wciąż nieco zamglonym spojrzeniem, zaczęła podskakiwać wokół, co w jej przypadku było dość dobrym i sprawdzonym sposobem na ciut szybsze wyparowanie alkoholu z krwi. Thomas wywrócił oczami, ale niewiele myśląc, przyłączył się do zabawy, by móc pląsać z Matilde na środku chodnika.
Dość! Tego było już za wiele! Jak ten chłystek mógł sobie na tyle pozwolić?! Jak ona mogła tak dobrze bawić się w jego towarzystwie, podczas gdy on wstrzymywał się dwa lata, cierpliwie czekając na odpowiedni moment! Dość!
Między nimi zamajaczył jakiś cień, Matilde poczuła na policzku chłodny podmuch, po czym zobaczyła, że Thomas upada na ziemię.
— Thomas, nie wygłupiaj się! Z naszej dwójki to ty byłeś bardziej trzeźwy! — zawołała z wyrzutem i zdecydowanym krokiem ruszyła w stronę chłopaka, chcąc pomóc mu wstać, przekonana, że jego upadek spowodowany był nieszczęśliwym potknięciem. Nie zdążyła jednak zbliżyć się dostatecznie, kiedy ktoś chwycił ją za ramiona, mocno wbijając palce w jej delikatną skórę. Matilde syknęła, kiedy zalążek bólu przedarł się do zamroczonego alkoholem umysłu i szarpnęła, nie do końca pojmując, co się dzieje. Wtem te same ręce, które chwyciły ją z taką siłą, obróciły ją ku sobie i wzrok Matilde wpadł wprost na twarz przystojnego mężczyzny. Nie zrozumiała. Gdyby nie te kilka lampek wina, prawdopodobnie od razu wiedziałaby, co się dzieje. Lecz teraz, zamiast wszcząć alarm, rozpłynęła się w uśmiechu i odchrząknęła cicho.
— Przepraszam pana, ale muszę pomóc koledze — oznajmiła, dłonią wskazując za siebie i od razu wykonała ruch w tamtą stronę, lecz nieznajomy jej nie puścił. Matilde wykrzywiła twarz w grymasie niezadowolenia i już miała wystosować ostrzejszą odpowiedź, kiedy przez jej umysł przebiegł błysk zrozumienia. Zamarła, a w jej brązowych oczach odmalowało się rosnące przerażenie. Widząc to, nieznajomy jakby się zasmucił, lecz jednocześnie spojrzał na nią z zaciekawieniem i jawnym pożądaniem. Słyszał doskonale, jak jej serce trzepocze w piersi, coraz szybciej i szybciej, słyszał szum krwi w żyłach i jej pulsowanie w tętnicach. Wreszcie spojrzał w jej rozszerzone strachem źrenice i już wiedział, że nie może dłużej czekać.
Krzyknęła krótko, kiedy wbił kły w jej szyję. Zapiekło, lecz ból szybko został przyćmiony przez atak paniki, kiedy to Matilde zaczęła młócić rękoma, szarpać się i krzyczeć, ile tylko miała sił w płucach. Dłonią zatkał jej usta, drugą ręką mocno trzymając ją w pasie. Oddychała z trudem, spanikowana, nie potrafiła złapać powietrza poprzez rozedrgane nozdrza, a jej ręce nagle stały się nieznośnie ciężkie, aż ostatecznie Matilde nie miała sił okładać nimi pleców mężczyzny i te opadły bezwładnie wzdłuż jej tułowia. To, co z nią robił nie bolało, jak jej się zawsze wydawało, że to właśnie ból powinny czuć ofiary wampirów. Nie, nic takie jej nie towarzyszyło, jedynie z sekundy na sekundę stawała się coraz słabsza, nie miała na nic siły, nie potrafiła też racjonalnie myśleć, z trudem przypominając sobie, że powinna walczyć, że gdzieś tam w jej torebce leżącej na ziemi tkwi ostro ociosany kołek. Świadomość powoli, aczkolwiek nieubłaganie od niej uciekała, świat wokół ograniczył się do rozmytego blasku latarni, który widziała przez na wpół zamknięte oczy. Osuwała się w ciemność, ciepłą, miękką ciemność, która otulała ją coraz ciaśniej i ciaśniej. Ostatnim, co zapamiętała, było coś ciepłego i lepkiego wypełniającego jej usta i spływającego do gardła. Zakrztusiła się raz, przełknęła, po czym osunęła się zupełnie bezwładnie w ramionach trzymającego ją mężczyzny. Wtedy też serce Matilde zabiło po raz ostatni.

* * *

Spoglądał na jej złożone na aksamitnej pościeli ciało z prawdziwą troską, wodząc wzrokiem po zastygłej w spokojnym wyrazie twarzy, lecz wiedział, że to tylko omam, że gdzieś tam jego wybranka zupełnie sama doświadcza niemożliwego cierpienia. Skrzywił się, przypominając sobie własną przemianę i ujął jej dłoń, choć ona nie mogła tego poczuć. Świtało, a od rozpoczęcia przemiany minęło zaledwie parę godzin, powinna zatem ocknąć się dopiero kolejnej nocy, a on na pewno do tego czasu zdąży wzbudzić się z letargu i należycie się nią zaopiekować. Tymczasem jednak ułożył się nie obok, a w drugim łóżku znajdującym się po przeciwległej stronie pomieszczenia i z błogim uśmiechem na ustach zapadł w regeneracyjny sen.
Matilde krzyczała. Krzyczała, czując jak zdziera sobie gardło, lecz nie mogła otworzyć ust, nie mogła pozwolić temu krzykowi ulecieć spomiędzy jej warg, gdzie odbiłby się od ścian i stłumiony, rozmył w pokoju, tym samym dając jej chwilę wytchnienia. Matilde krzyczała, dławiąc się tym krzykiem, dusząc, czując jak każda składająca się na niego fałszywa nuta rozdziera jej płuca, spazmatycznie kurczące się od braku powietrza, którego nie mogła zaczerpnąć. Jej ciało z kolei trawił żywy ogień, którego iskierka najpierw niepozornie zapłonęła gdzieś w okolicach żołądka, co nie było zbyt dokuczliwe, wręcz przeciwnie, wydawało się przyjemne. Dopiero później ogień wtłoczył się w każdą z jej żył, pełznąc powoli do najdalszych zakamarków ciała, zajmując narządy i tkanki nagle stające w rozjuszonych płomieniach, które wypalały wszystko do cna, każdą komórkę, każdy nerw i Matilde podświadomie wiedziała, że w ten nieznośnie powolny sposób, kawałek po kawałeczku zabierane jest jej ludzkie życie, jej człowieczeństwo, by zamiast niego pod warstwą szarych, gorących popiołów mogło pojawić się coś obcego i mrocznego. Pożar szalał, a nad jej duszą wraz z duszącym dymem unosił się wywołujący mdłości swąd palonego mięsa. Płynące lawą arterie, każda jedna w swych splotach i skrętach zmierzały do zamarłego serca, wtłaczając w nie języki ognia pożądliwie oblepiające komory, rozpychające się w ich wnętrzu, jakby chciały pobudzić obumarły organ do pracy i rzeczywiście, serce zatrzepotało rozpaczliwie, rozrzucając po wycieńczonym organizmie kolejne fale bólu. Tłukąc się w piersi, pracowało tak intensywnie jak jeszcze nigdy, jakby chciało wytłoczyć z ciała obcą siłę, lecz zamiast tego jedynie potęgowało i tak nieznośne już cierpienie. Matilde nie wiedziała, jak długo to wszystko trwało, jak długo krzyczała, jak długo płomienie trawiły jej ciało, lecz wreszcie pożar zaczął stopniowa przygasać, zupełnie samoistnie, pozostawiając po sobie spopielone ruiny. W miejscach, z których języki ognia zniknęły najszybciej Matilde poczuła przeraźliwy chłód. Na tym, co pozostało, można było dostrzec ostre igiełki szronu, rozrastające się krystaliczną siecią coraz dalej, aż do ostatnich pożarów, które gasły z cichym sykiem, ginąc w smużkach dymu. Zamiast płynnej lawy w żyłach pojawiło się coś innego, coś, co pełzło powoli w stronę walczącego jeszcze serca, gęste niczym smoła, równie lepkie i ciemne, tak samo nieprzyjemne. Rozlewało się powoli po całym ciele, nigdzie się nie spiesząc, jakby już wiedziało, że wygrało. Wreszcie dotarło do serca i pożarło je łapczywie, dławiąc ostatnie zalążki bólu, aż nie zostało już nic, tylko chłód i przenikliwa ciemność.
Matilde obudziła się i tym razem krzyk wyrwał się z jej piersi, lecz nie był głośny, przypominał raczej nieudolny skrzek. Gardło miała ściśnięte i spuchnięte tak, że oddychała z trudem, ze świstem wciągając powietrze w płuca. Wydawało jej się, że to niepotrzebne, że mogłaby przestać, lecz rozpaczliwie trzymała się resztek tego, co wydawało jej się ludzkie. Wzrokiem omiotła pomieszczenie, w którym się znajdowała, zamiast wyraźnych szczegółów dostrzegając jedynie rozmazane kontury i oddychając coraz szybciej, czując coraz większy strach, przekręciła się na brzuch i z trudem zsunęła z wysokiego łoża, dziwiąc się, jak ociężałe jest jej ciało, jak niesprawne ma ręce. I to nie tak, że nie wiedziała, co się z nią stało. Wychowana w Saint Arnaud aż za dobrze zdawała sobie z tego sprawę, lecz wciąż jeszcze miała nadzieję, że to tylko zły sen, koszmar, zła bajka z dzieciństwa, która zaraz się skończy.
Wtedy w progu pojawił się on. Matilde zawiesiła wzrok na jego twarzy i już nie potrafiła go oderwać. Przestała spazmatycznie oddychać, przestała oddychać w ogóle, lecz w najmniejszym stopniu jej to nie przeszkadzało. Zamiast tego poczuła, jak zalewa ją fala błogiego, wyciszającego spokoju, do której zaraz dołączyło błogie poczucie bezpieczeństwa i niewiadomego pochodzenia szczęście, czyste, jakiego chyba jeszcze nigdy nie doświadczyła, niepodszyte niepowodzeniami i wyrzeczeniami, które miały do niego prowadzić.
— Wreszcie! — zawołał i dopadł do niej, dłoń układając na jej przyjemnie chłodnym policzku. Matilde łapczywie przylgnęła do jego ręki i przymknęła powieki, nie mogąc powstrzymać pomruku zadowolenia. Była mu niezwykle wdzięczna za ukojenie, jakie przyniósł jej po tym wszystkim, co przeżyła. Jednakże przez euforię przyjemnym ciepłem buzującą w żyłach dość szybko przebiło się coś innego, jakby pewien niedosyt, a ściśnięte do bólu gardło przypomniało o sobie natrętnym pulsowaniem. Matilde otworzyła oczy, a jej spojrzenie w niczym nie przypominało tego rozanielonego wzroku jeszcze sprzed paru chwil. Źrenice miała mocno rozszerzone, czarne okręgi zajmowały niemalże całą bursztynową tęczówkę, pozostawiając wokół siebie jedynie ciemną obwódkę.
— Niech… to… nie będzie… człowiek… — wyspała z trudem i oblizała spierzchnięte wargi, wpatrując się w stwórcę wyczekująco, wygłodniale. Oczekiwała, wręcz żądała, by poradził coś na jej problem i chciała, by było to rozegrane na jej zasadach. — Dobrze wiem, co się ze mną stało i co się dzieje. Urodziłam się tutaj. Wychowałam się tutaj. Będziesz miał przesrane — mruknęła, ostatnie zdanie wypowiadając z pewną dozą czułości i roześmiała się dźwięcznie, odrzucając głowę w tył. Zamilkła szybko, za szybko, sprawiając wrażenie szalonej i znów wbiła wzrok w jego do bólu symetryczną twarz. — Nie człowiek. Błagam — powtórzyła, kładąc nacisk na każde swoje słowo.
Jakże mógłby jej odmówić? Jakże miałby nie spełnić prośby tej pięknej istoty, którą stworzył? Zerwał się, rozmył w powietrzu i po chwili wrócił, niosąc naręcze z torebek z krwią, niczym bukiet intensywnie czerwonych róż i złożył go u jej stóp.
Dłonie Matilde trzęsły się, kiedy ostrożnie sięgała po pierwszą z nich. Była podekscytowana i przerażona jednocześnie, wiedząc, że wraz z pierwszym zbawiennym łykiem nie będzie odwrotu, że już przez całą wieczność będzie musiała zmagać się z doprowadzającym do szaleństwa pragnieniem krwi. Jednocześnie z całą swoją wiedzą, którą posiadała, miał nadzieję, że sobie poradzi. Że nie zamieni się w dzikie zwierzę, którego jedynym celem stanie się upolowanie kolejnej ofiary. Że choć w malutkiej części pozostanie człowiekiem, że zdoła nad sobą panować.
Ostrożnie przebiła torebkę w odpowiednim miejscu. W jej nozdrza momentalnie uderzył mdląco słodki, podszyty metaliczną nutą zapach. Najpiękniejszy zapach na świecie! Reszta potoczyła się już szybko. Matilde przytknęła torebkę do warg, ścisnęła i nabrała w usta krwi, jednocześnie pojękując cicho z rozkoszy, która rozlała się po jej ciele wraz z pierwszą krwawą kroplą, która spłynęła po jej ściśniętym gardle. Wszystkie jej zmysły szalały w ekstazie, ciało niemalże skręcało się w przyjemnych skurczach i Matilde nie chciała, by to kiedykolwiek się skończyło. Niestety, wszystko zniknęło wraz z osuszoną piątą torebką krwi.
— Nie martw się, nauczę cię wszystkiego — odezwał się on, jej opoka i ukojenie w bólu, jej jedyna nadzieja, namacalna i tak prawdziwa. — To nie takie trudne. Nie będziesz z tym wszystkim sama — dodał i uśmiechnął się, wierzchem dłoni ocierając strużki krwi leniwie spływające po jej brodzie.

* * *

Nazywał się Aleksander, miał przeszło czterysta lat, a do Saint Arnaud sprowadził się dwa lata temu. Matilde próbowała, ale nie potrafiła być na niego wściekła, zamiast tego jak zaczarowana słuchała jego opowieści i anegdotek z długiego życia, którymi zabawiał ją przez całą noc, by jakoś pomóc jej z pragnieniem krwi, które nie słabło ani na moment. Powiedział, że jeśli na samym początku nie nauczy się z tym walczyć, nie nauczy się tego choć w nikłym stopniu ignorować, później będzie tylko gorzej i żądza krwi zabije nie tylko jej człowieczeństwo, ale też i ją samą. Po pierwszym wybuchu wściekłości, kiedy po około trzech godzinach Aleksander oznajmił, że nie da jej kolejnej torebki krwi, bo to co wypiła w zupełności wystarczy, po jej krzykach i przekleństwach, po zdemolowaniu jednego z pokoi, wreszcie po nieudolnym ataku na samego stwórcę, który uspokoił ją przygwożdżeniem do ściany poddała się i w milczeniu znosiła dyskomfort spowodowany pragnieniem, jedynie co jakiś czas spode łba i z wyrzutem spoglądając na Aleksandra, jakby licząc, że ten się nad nią zlituje. Nie zlitował się, za to tuż przed świtem pozwolił Matilde na rozniesienie w pył jeszcze jednego z pomieszczeń, by wreszcie zdyszaną i poczochraną zaprowadzić ją do piwnicy, gdzie niemalże jak małe dziecko zmęczone całodniową zabawą zasnęła od razu po przyłożeniu głowy do poduszki, wraz z pierwszym promieniem słońca, który wyłonił się zza horyzontu.

* * *

Nie wiedziała, czy wampiry potrafią śnić, lecz budząc się z koszmaru wpadła jeszcze gorszy. Nad Aleksandrem… Nie, nie nad Aleksandrem. Nad plamą z tkanek, nad krwią wsiąkając w pościel i tą spływającą po aksamicie na wyłożoną miękkim dywanem podłogę stał rosły mężczyzna, lecz wzrok Matilde jedynie się po nim prześlizgnął i zatrzymał na łóżku, na którym powinien był spać jej stwórca. Lecz stwórcy nie było. Pozostała po nim rozmyta, cuchnąca, krwawa i oślizgła plama; kawałki jego ciała roztrysnęły się na ścianie promienistym, purpurowym wzorem, gdzieś pośród tego wszystkiego tonęło jego ubranie, a samego Aleksandra nigdzie nie było.** Nie było też więzi, z czego Matilde zdała sobie sprawę z trudem, powoli przykładając blade dłonie do piersi, dziwnie ciężkiej, przygniecionej niewidzialnym balastem. Nie zauważyła, że również na jej palcach widniały kropelki krwi.
— Tak zdecydowała Rada Miasta — rzucił nagle mężczyzna, zapewne łowca, lecz Matilde nawet na niego nie zerknęła, wciąż wpatrując się w breję na łóżku obok. — Złamał prawo i musiał za to zapłacić. Tobie przydzielą nowego opiekuna — dodał i posławszy młodej kobiecie pogardliwe spojrzenie, opuścił rezydencję.
Matilde była zbyt zszokowana, by zareagować, by zainteresować się jego kuszącym, ludzkim zapachem. Wciąż przyciskając dłonie do piersi, rozchyliła usta i jęknęła cicho, czując dojmującą pustkę. To nie tak, że wraz z nim ktoś wyrwał także kawałeczek jej, bo to było niczym. Cały jej świat w ułamku sekundy tak po prostu znikł. Jej ostatnia nadzieja, jeszcze niedawno tak namacalna, teraz widniała tuż obok w postaci krwawej plamy. Jej Aleksander, jej stwórca, którego tak bardzo chciała nienawidzić, lecz zamiast tego z powodu więzi wręcz go kochała, u jego boku kompletnie nie martwiąc się o jutro nagle tak po prostu przestał istnieć.
Pierwszą krwawą łzę uroniła dopiero, gdy wyrzuciła zakrwawiony materac przed dom. Na nim ułożyła pościel, prześcieradło i ubrania ociekające resztkami tego, co niegdyś żyło i funkcjonowało, co było jej stwórcą. Matilde nie potrafiła zrozumieć, że ta lepka i krwawa maź to było wszystko, co pozostało z wiekowego wampira. Że wystarczył kawałek drewna, aby go zabić, zaostrzony kołek, który teraz niepewnie obracała między palcami, aż wreszcie rzuciła go na górę niewielkiego stosu. Łzy brudziły jej twarz, szyję i dekolt, brudziły także bluzkę, kiedy oblewała całość znalezioną w piwnicy rozpałką, aż wreszcie sięgnęła po zapałki i jedną z nich przesunęła po drasce, wzniecając tym niewielki płomień. Ognik praktycznie nie poruszał się w gęstym powietrzu, wręcz skurczył się w obliczu parnej i ciemnej nocy, lecz rzucony na stertę zakrwawionych rzeczy rozgorzał z nową siłą, niemalże natychmiast buchnął płomieniem wysokim i jasnym, paląc wszystkie nadzieje Matilde na lepsze jutro, które wraz z gęstym, czarnym dymem ulatywały ku rozgwieżdżonemu niebu, by tam rozmyć się na wietrze i zniknąć niepostrzeżenie.

___________________________________________________________________________
* Wykorzystałam jako miejsce pracy matki Matilde cukiernię, lecz nie będę "zaklepywać" tego miejsca pracy. Wydaje mi się, że temat ten nie będzie poruszany w wątkach i ewentualnych kolejnych postach na tyle często, bym musiała blokować miejsce pracy dla nowych autorów. Mroczny Burmistrzu, może tak być?
** Wyczytałam, że Świta Mrocznego Burmistrza inspirowała się między innymi serialem "True Blood", pozwoliłam więc sobie opisać śmierć w wyniku przebicia drewnianym kołkiem według serialowych standardów.
Mam nadzieję, że Was nie zanudziłam i że udało mi się jako tako przybliżyć historię Matilde. Tytuł, podobnie jak kartę postaci, również sponsoruje Three Days Grace - Animal I Have Become

8 komentarzy:

  1. Teraz to już na pewno nie dodam swojego posta.
    Świetne, wybitne, genialne. Przeczytałam jednym tchem, poważnie. Tak dobrze opisana historia, przeżycia bohaterów - talent. Ode mnie usłyszysz same możliwe komplementy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj dodasz, dodasz, bo ja chcę go przeczytać!
      Dziękuję, bardzo, ale to bardzo się cieszę, że się podobało, bo cholernie dawno nie publikowałam niczego poza blogiem, na którym siedzę od lat i troszkę obawiałam się tego, co nowi czytelnicy powiedzą. Stąd troszeczkę poszczerzę się do monitora :D

      Usuń
  2. Bardzo dziękujemy za pierwszą, tak długą notkę fabularną! Niezmiennie nas to cieszy i mamy nadzieję, że dzięki Tobie na VOR powstanie nowa tradycja! :)

    Jako że Mroczny Burmistrz to w zasadzie Pan i Władca, to pozwolimy sobie zacząć od końca i od autorskich. Nie ma problemu jeśli chodzi nawet o zaklepanie miejsca pracy dla matki Matilde, o ile dodałabyś ją do Wolnych postaci .

    Tak, właśnie na True Blood się wzorowałyśmy i tak sobie wyobrażałyśmy śmierć wampira (tę, nazwijmy to, rytualną, bo wiadomo - w czasie walk na linii łowca-wampir, raczej trudno o takie bajery) i zrobiłaś to, trzeba przyznać, bardzo malowniczo. : D Nie jesteśmy tylko pewne, czy łowcy poszliby do posiadłości, czy nie wybawiliby Aleksandra z kryjówki i zabili poza nią. Jednak na terenie wampirów byliby nieco bezradni, tak sądzę...

    Mamy drobną uwagę do czarownic, bowiem one nie mogą się AŻ tak odmładzać, aby zgrzybiałe staruszki były pięknymi kobietkami (tylko te naprawdę potężne, więc w zasadzie możemy to podciągnąć - tak, dzisiaj jesteśmy kochane), ale to drobiazg.

    Szkoda, że bardziej nie rozwinęłaś wątku dorastania Matilde (długość i tak jest imponująca, ale tak dobrze się czytało, że my byśmy bardzo chętnie dowiedziały się czegoś więcej!).

    Te nasze małomiasteczkowe wampiry, to coś lubią śmiertelne kobietki. :) Musimy jednak oddać, że stworzyłaś genialny opis jego fascynacji.

    Przemyślenia wampira jednak chyba byłby bardziej czytelne, jakbyś je zaznaczyła kursywą, albo w jakiś sposób wyróżniła, to taka drobniutka, kosmetyczna uwaga. Ale fajnie, że wydarzenia w zasadzie z obu perspektyw. No i świetny opis przemiany - jesteśmy zachwycone!

    Matilde jednak raczej nie byłaby zdyszana - wampiry się nie męczą. :)
    Wspaniałe zakończenie. Naprawdę - jesteśmy pod wielkim wrażeniem!

    Jeszcze raz bardzo dziękujemy i gratulujemy odwagi i tego, co napisałaś.
    Mroczny Burmistrz i jego świta

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak się właśnie obawiałam, że w poście może wyniknąć kilka nieścisłości nieodpowiadających wyobrażeniom Świty Burmistrza, ale mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone!
      Chciałabym tylko sprostować ten fragment o czarownicach. Wiem, że aż tak nie mogą poszaleć ze swoim wyglądem (a szkoda, każda kobieta chciałaby mieć taką moc!) i w taki, a nie inny sposób zostały przedstawione tylko we wspomnianych bajkach, gdzie wiele elementów czasem ulega przerysowaniu ^^
      Oj, ja mogłabym pisać i pisać o dorastaniu Matilde, ale nie chciałam za bardzo szaleć z długością i już i tak musiałam się hamować ^^ Niemniej uznałam, że warto byłoby opisać to wszystko, co się z nią działo przed i w trakcie przemiany, bo w karcie na pewno nie zawarłabym tylu informacji i tak oto powstał ten post.
      No proszę, a zastanawiałam się nad tą kursywą dla fragmentów o stwórcy przed publikacją posta, a mimo to ostatecznie zrezygnowałam... Chyba zaraz jednak to poprawię, skoro nie tylko mi chodziło to po głowie ^^

      Mam nadzieję, że mimo pewnych niedociągnięć post się podobał? Skoro jednak Świta Burmistrza gratuluje, to chyba moja pisanina przypadła do gustu, napiszę zatem od razu, że dziękuję i bardzo się z tego powodu cieszę :)

      Usuń
  3. Wowow, propsy za długość! Skopiowałam sobie do Worda i siedem stronnic wyszło. Nim jednak będę achować i ochować (a serio, będę), to mam kilka uwag:
    1). Osobiście pierwszy akapit rozbiłabym na dwa mniejsze pod zdaniu Nagminnie za to pojawiały się wampiry, wilkołaki i czarownice., bo chociaż jest świetne, to jakbym czytała na glos, to bym zadyszki dostała, zresztą fajniej wyglądałby zabieg z powtórzeniami. : D
    2). Trochę Matilde Ci się namnożyło w pewnym momencie, ale to moje spaczenie (mój kierunek studiów wymaga, abym spała ze słownikiem synonimów i wyrazów bliskoznacznych pod poduchą :<). Generalnie znalazłam powtórzenia, ale da się żyć. :d Plus gdzieś tam połknęłaś przecinki, ale w sumie to nic ważne. :3
    3). Niech Davina za młodu dostaje od pani Hargove ciasta i ciasteczka! W końcu jej babcia zabrania jej jedzenia takich dobroci. : D I widzę kolejne podobieństwo, które może nam pomóc w wątku: obie nie chciały wyjeżdżać z Saint Arnaud
    4). Do miasteczka przybył dwa lata temu – tutaj „temu” zamieniłabym na „wcześniej”, bo to czas niekreślony.
    5). Burmistrz pewnie tego nie chciał napisać, ale wampir trochę taki Grej! :3
    6). To była o jedna za dużo lampka wina – nie wiem co to znaczy... jak to „za dużo”?! : D
    7). Przy przemianie znowu bym troszkę skróciła akapity.
    8). Ależ ona zdolna, szybko się ogarnęła, więc na pewno nie skrzywdzi Davci ; D
    9). OCH I ACH. Jest naprawdę super, podłączam się do gratulacji Mrocznego!

    Zachwycona Davinka

    P.S. Ja pewnie teraz już też nie dodam, a miałam taki ambitny plan na NYC’a. :<:<:<

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tą długością to musiałam nawet nieco się powstrzymywać, ale skoro aż tyle osób jej podołało, to w przyszłości będę stukać w klawiaturę ile wlezie ^^
      1) Powiem Ci, chyba mam jakiś trudny do opisania pociąg do długich akapitów...^^ I lubię widok takiego długiego tekstu. Czy to można podciągnąć pod jakieś zobaczenie? W każdym bądź razie rozumiem, o co Ci chodzi, w książkach raczej tak długiego akapitu nie uświadczysz. Już widzę, co mam do poprawienia w nocie na NYC...:D
      2) Wiesz, ja studiuję chemię i towarzyszą mi głownie cyferki i wzory, także proszę o wybaczenie? ^^ A imienia mojej postaci używałam tak często chyba celowo... Żeby lepiej się w nią wczuć? Jakoś tak nie potrafiłam jej jeszcze nazwać blondynką, wampirzycą, i tak dalej, i tak dalej, zawsze w głowie siedziało mi Matilde.
      3) Dużo ciasteczek!!!
      4) Oki doki, zaraz poprawię!
      5) Taka fascynacja to bardzo błahy powód do przemiany, ale nic innego nie przyszło mi do głowy, a o 50 twarzach Aleksandra nie poczytamy, bo już go nie ma :(
      6) Miałam nawet problem ze skonstruowaniem tego zdania, tak dziwnie brzmiało...
      7) No tak, popracuję nad tym!
      8) Nie skrzywdzi, nie ma takiej opcji ^^
      9) Dziękuję! Bardzo się cieszę, że mimo błędów się podobało, bo miałam lekki obawy, czy tak będzie ^^ A że się podobało, to aż mam ochotę zasypać Was kolejnymi notkami! Ale może lepiej najpierw pozaczynam wątki...

      I dodawaj notę na NYC'a, ale to już!

      Usuń
  4. Bardzo, bardzo mi się podobało.
    Piękne przedstawienie dzieciństwa na jakie są skazani mieszkańcy Saint Arnaud – bajki o stworzeniach z horrorów, niemożność wyjazdu, ale przede wszystkim kołek schowany w szkolnym plecaku, który wzruszył mnie najbardziej. Później część Aleksandra i opis Matilde (trudno nie zgodzić się z Burmistrzem – genialny), a potem dokładnie opisana przemiana, milion razy lepsza od tej zmierzchowej. Nie ma żadnych błędów zakłócających odbiór, tylko we fragmencie, w którym podajesz wiek wampira, powinnaś napisać Miał na imię Aleksander. Czytało się naprawdę dobrze, długość była niezauważalna. Historia Matilde smutna, w końcu zrozumiałam jej przywiązanie do stwórcy. Brawa za taką notkę! :D
    Ciągle myślę o tym kołku. :c

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niezmiernie się cieszę, że post przypadł Ci do gustu :) Uznałam, że warto to wszystko opisać, bo w samej karcie postaci na pewno nie było na to miejsca, a jakby nie patrzeć, póki co to absolutne podstawy, na których opiera się postać Matilde.
      Też mi się nie podobała ta zmierzchowa przemiana! Do tego stopnia, że pewnego pięknego dnia usiadłam i napisałam to sobie po swojemu. Miało być z tego opowiadanie, ale nie wyszło ^^
      Cóż, kołka w torebce Matilde raczej już teraz nie znajdziemy.

      Usuń